Wracam myślami w to miejsce dość często.
Mały kościółek, z pięknymi witrażami. Mnóstwo zieleni, cicha okolica Starej Ochoty. Mieszkam nieopodal, w kawalerce – to moje pierwsze samodzielne gospodarstwo, bez rodziców! Zawdzięczam je dobroci serca dwojga ludzi – dziadka mojego narzeczonego, który przed śmiercią powiedział, że jeśli chcę tam zamieszkać, to on nie ma nic przeciwko temu - oraz jego mamie, która mi to przekazała, a nawet płaci połowę czynszu wiedząc, że jako studentka mam ograniczone środki. Dorabiam sobie korepetycjami z angielskiego, to moje jedyne źródło dochodu – i piszę spóźnioną pracę magisterską. Tak wyglądają moje dni. Upaja mnie poczucie wolności – mieszkam sama, sama o wszystkim decyduję, co za niewiarygodna rozkosz!
W niedziele chodzę na mszę do wspomnianego kościółka; mają tu naprawdę utalentowanego organistę, który trzyma w ryzach towarzystwo - nie usłyszysz tu żadnego żałosnego zawodzenia. To uczta dla uszu, i dla ducha – słuchać takiego talentu, w jego pięknej prostocie i wrażliwości przekazu. W ten konkretny dzień, tydzień po Wielkanocy, świeci mocno słońce. Czuć już wiosnę. Ludzi pełno, drzwi otwarte na oścież przez cały czas, bo inaczej nie pomieściliby się. Stoję tuż przy wejściu – nie lubię być w środku tłumu – i wtedy mój wzrok pada na niewielki plakat, na którym jest Jezus z promieniami z serca, a wokół Niego różne napisy. Zaczynam czytać i jeden z nich zatrzymuje mnie: „Przyjdźcie do mnie wszyscy. Choćby grzechy wasze były jak szkarłat, jak śnieg wybieleją”. Dowiaduję się, że dziś jest Święto Miłosierdzia, ustanowione na prośbę Jezusa, przekazaną przez Faustynę Kowalską, jakąś zakonnicę.
Z tej mszy nie pamiętam wiele, tylko ten wizerunek i tekst. Pamiętam też, jak bardzo chcę dowiedzieć się więcej. Jak to, Jezus coś mówił do jakiejś zakonnicy? Teraz? Kiedy to było? Jak to: MÓWIŁ? Co jeszcze mówił? Coś wcześniej o tym chyba słyszałam, ale o co w ogóle chodzi?
Od tego dnia zaczyna się powolna zmiana w moim życiu. Z wszystkich tych obrzędów i zwyczajowych zachowań, jakie dotąd wykonywałam „bo tak należy” – powoli wyłania się nowa rzeczywistość mojej codzienności. Zaczynam czytać Dzienniczek, napisany przez tę zakonnicę. Jestem w szoku, ile tam słów wypowiedzianych przez Jezusa. Serio? Tego Jezusa, który żył i nauczał tysiące lat temu, a teraz jest gdzieś tam, niewidzialny, niesłyszalny, i wywołujący poczucie winy, kiedy spoglądam na krzyż? „To nie gwoździe Cię przybiły, lecz mój grzech” – przecież śpiewam i jakoś tak mi zawsze wtedy głupio, niewygodnie, i widzę swoją winę, winę, winę… bardzo nieprzyjemne doznanie. A tu nagle – ten sam Jezus to wszystko wybiela, kasuje? Czytanie Dzienniczka robi wielką robotę w moim rozumowaniu, ale najważniejsza zmiana dokonuje się w życiu, milimetr po milimetrze, niedostrzegalnie acz konsekwentnie. W jakiś sposób wierzę, że to, co czytam, jest prawdą. W tej grubaśniej książce o brązowej okładce odnajduję opis realnego Człowieka, który ponad wszystko – KOCHA. No dobrze, może dziwnie wygląda w koszuli nocnej i lokach do ramion, ale… dociera do mnie, że On jest REALNY. I że chce każdego z nas. A więc i mnie chce. Czeka. Zaprasza. To tak, jakby siedział przy sąsiednim stoliku w kawiarni, z niedopitą, zimną już kawą, sam, i subtelnie wodził za mną stęsknionym wzrokiem. Cierpliwy. Wytrwały. Bliski. Nienachalny.
Trudno to wyjaśnić, więc nie będę nawet próbowała. Po prostu – zmienia się moja PERSPEKTYWA. Ludzie, otoczenie, moje życie – jakbym zaczynała na to wszystko patrzeć pod innym kątem. Jakby robiło się bardziej… mięsiste. Formę zaczyna wypełniać treść, którą czuję, która żyje i jest dynamiczna we mnie. Nie czuję już strachu, raczej fascynację tą nową jakością życia, pomalutku zmieniającą jego kolor.
To był początek, a jak jest dziś, po ponad 21 latach?
Nie boję się, co będzie. Nie czuję lęku - czy to pandemia, czy wojna na Ukrainie. Nie martwię się, kiedy przychodzi choroba, problemy finansowe, zmiany w pracy, kolejny rząd… Nie oznacza to, że jest mi wszystko obojętne – raczej tyle, że to nie burzy mojego wewnętrznego pokoju i fundamentalnego poczucia bezpieczeństwa. Wciąż się uczę nie robić nic pustego – nie mówić rzeczy tylko z uprzejmości, nie pocieszać sloganami, nie działać „bo tak należy” – gdy nie widzę w tym wartości. Wyzwalam się z pogoni za aprobatą innych – robię teraz rzeczy niepopularne, jeśli tylko są dla mnie ważne, ponieważ chcę być prawdziwa, autentyczna. Uczę się też otwartości na każdego człowieka, bez względu na to, czy jest do mnie podobny, czy nie, i jakie decyzje podejmuje. Staram się codziennie szanować wolność innych - szczególnie tych najbliższych, kiedy działają inaczej, niż ja bym postąpiła. Skupiam się na tym, co ja mogę zmienić – a nie na tym, by ludzie byli tacy, jak chcę. Wiem już, że moje samopoczucie nie zależy ani od okoliczności, ani od innych ludzi. Zależy tylko ode mnie – a ja zależę tylko od Boga. I to jest najlepszy mega deal we wszechświecie – bo On jest zawsze dobry, i jest miłością. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości – przez 21 lat miałam czas by to przemyśleć, by to obserwować i by tego doświadczać, szczególnie w dramatycznych chwilach mojego życia.
Marzę o tym, byśmy wszyscy przestali się bać, zamartwiać, poddawać manipulacji. Marzę, byśmy byli otwarci na siebie wzajemnie i nieustannie uczyli się słuchać. Nie znoszę retoryki wojennej – typu: „musimy walczyć o naszą wiarę”, „chrześcijaństwo jest zagrożone”, „jesteśmy otoczeni wrogami kościoła”… Może się mylę, jednak mam w sercu przekonanie, że skoro Jezus jako oczekiwany Mesjasz nie wyrżnął w pień Rzymian okupujących Izrael, to również dziś nie wzywa nikogo do walki poprzez agresję. Toczymy codzienne potyczki, ale we własnym wnętrzu, w sferze duchowej – ze swoimi małościami, szkodliwymi nawykami, chęcią odpłacenia „pięknym za nadobne” gdy czujemy się skrzywdzeni… Ale wierzę głęboko, że jedyną słuszną odpowiedzią na zło jest dobro, na cierpienie – jest miłość. I bynajmniej nie chodzi o to, by być ofiarą, albo nie bronić się przed krzywdą! Po to mamy rozum i odwagę, by zadbać o swój dobrostan, stawiać słuszne granice, szukać pomocy, i nie tkwić w bagnie. Raczej mam na myśli to, że złość rodzi złość, a agresja – agresję… nic dobrego. Adam Szustak, dominikanin, pięknie wyjaśnia, co znaczy „nawrócić się”: ZMIENIĆ MYŚLENIE. Ciekawe, prawda?
Nie sądzę, że pozjadałam już wszystkie rozumy. Może, gdy przeczytam ten tekst za rok czy pięć – będę już w innym miejscu… Ale to miejsce, w którym jestem dziś – to ważny etap mojej DROGI. I jeszcze jeden cytat, którego autora nie pamiętam: „Ważniejsze od twojego celu jest to, kim się stajesz w drodze do niego”. Kiedy mam wrażenie, że nie osiągam tego, na czym mi zależy, że nie wiem, co mam robić, że mam dość, że nic mi nie wychodzi – zatrzymuję się na kilka chwil i zerkam, kim się staję. Jeśli lepszą wersja siebie – idę dalej. Jeśli gorszą – szukam innej drogi… albo innego celu!
Możliwości jest tak wiele! Nie bójmy się. Odwagi!
Podpowiedź:
Możesz usunąć tę informację włączając Plan Premium